Literackie
obrazy kaliskiej katastrofy sierpniowej 1914 roku i jej skutków
(Materiał
opracowany w formie odczytu na sesję zorganizowaną
przez Towarzystwo Miłośników Kalisza w roku 1984
przez Towarzystwo Miłośników Kalisza w roku 1984
z okazji siedemdziesiątej rocznicy zniszczenia miasta w sierpniu 1914
roku.)
Tragiczne wydarzenia kaliskiego
sierpnia 1914 r. stanowiły wielki szok nie tylko dla tych, którzy je przeżyli,
ale i dla tych wszystkich, którzy śledzili przebieg pierwszej wojny światowej. W
związku z tym powstało wiele publikacji uwieczniających katastrofę
nieszczęsnego miasta. Są wśród nich pamiątki o różnym charakterze, czasem
grafomańskie, lecz zawierające ważny materiał faktograficzny, czasem zaś
operujące szeregiem literacko opracowanych obrazów. Są też utwory w pełni należące
do literatury pięknej, a więc opowiadania, powieści i to nie tylko dla
dorosłych ale i dla dzieci. Są wreszcie próby poetyckie. Autorami bywali
amatorzy i znani pisarze. Stąd duża różnorodność treści i formy. Całość tych
utworów zasługuje na solidne przebadanie i częściowe przedrukowanie, którego
dotychczas doczekały się tylko utwory takich autorów jak Dąbrowska i
Broniewska. Reszta to przeważnie kilkudziesięciostronicowe broszury wydawane w
1915 lub nawet w 1914 roku. Do dziś pozostały z nich tylko unikatowe
egzemplarze, których niedługo może w ogóle zabraknąć.
Jeśli nawet w większości są one
wykorzystane przez historyków, to i tak zawarta jest jeszcze w tych
książeczkach suma ludzkiego bólu, o którym nie powinno się łatwo zapomnieć.
Historyk bowiem ustalając fakty, strzeże się emocji i ogranicza częściowo
wyobraźnię. Obraz naukowo odtworzonej rzeczywistości i obraz rzeczywistości
przeżytej lub tylko przetworzonej przez autora utworu literackiego to nie to
samo. Nie wystarczy wiedzieć co było, ale ważne jest też, jak było i jak to przeżywano.
Pragnę więc uzupełnić historyczną
część sesji obrazami literackimi, które pomogą nam odczuć klimat owych
strasznych dni. Przy czym nie tyle będzie mi chodziło o wiarygodność faktów i
ich tłumaczenie /to rzecz historyków/ ale o głębsze analizy literackie /jakże
je robić operując tylko fragmentami utworów/, ile o ukazanie sugestywnego
obrazu wydarzeń sierpniowych tak, jak je nam autorzy chcieli narzucić.
Dziełem z
kręgu literatury pięknej, które najszerszym masom społeczeństwa narzuciły obraz
kaliskiej katastrofy, są oczywiście „Noce i dnie” Marii Dąbrowskiej tak ze
względu na poczytność powieści, jak i jej ekranizację przez Jerzego Antczaka.
Nie jest to obraz budzący w czytelniku wrażenie tak wielkiej grozy, jaką niosła
ówczesna rzeczywistość i Dąbrowska nie mogła w pełni tej grozy odtworzyć, jeśli
nie chciała zniekształcić ideowej i fabularnej linii swej tetralogii, która
miała się zakończyć akcentem optymizmu. Wydarzenia związane ze zburzeniem
Kalisza są bowiem wplecione w tok dziejów pani Barbary, która według założeń
autorki pod koniec życia traci dobra materialne, ale zyskuje w zamian dobra
duchowe – równowagę wewnętrzną. Są też te wydarzenia ściśle związane z wojną,
jako jeden z jej fragmentów. Pamiętajmy zaś, że Dąbrowska, ponad
społecznikowskie przejawy pracy organicznej /ukazane często w powieści w sposób
obniżający jej wartość/ stawiała ideę walki zbrojnej jako drogi do odzyskania
niepodległości Polski.
Nie ona jedna.
Wkrótce po wojnie, gdy Kalisz był jeszcze w gruzach, na rogu ulicy Dworcowej i
placu przed dworcem kolejowym ustawiono kamień z napisem:
I padły echa wieszczych głosów:
Wojnę powszechną daj nam Panie,
W niej się rozstrzygną losy
losów,
Jak feniks z grobu Polska
wstanie.
Jeśli tak
myślano po wojnie, tuż po jej zakończeniu, to zapatrywania te były bardziej
jeszcze aktualne w czasie rozgrywania się akcji powieści i częściowo w czasach,
gdy Dąbrowska ją tworzyła.
Nie znaczy to
oczywiście, że solidaryzowała się z aktami niemieckiego gwałtu. Wymienia je i
piętnuje niemal wszystkie, a więc: strzały do spokojnie idących ludzi,
maltretowanie zakładników, masowe aresztowania mężczyzn i trzymanie ich pod
grozą rozstrzelania, wykonanego zresztą na kilku z nich dla wywołania większego
strachu. Wiadomości o tych faktach podaje jednak tak, że mniej uważny czytelnik
może nawet niektóre z nich pominąć. Są to bowiem przeważnie krótkie relacje
Julki lub Ostrzeńskich zasłyszane od innych i nie na tych wzmiankach skupia
autorka uwagę czytelnika.
A jakże
charakterystyczna jest scena stanowiąca prolog straszliwych wydarzeń
sierpniowych: Pani Barbara zadowolona z życia i sukcesów towarzyskich wygląda
oknem marząc o szczęśliwej przyszłości. Jest słoneczne popołudnie, w powietrzu
słychać świergot ptaków, po placu Świętojańskim spacerują gołębie tęczowo
błyszcząc w świetlistym powietrzu, dalej przed pałacem gubernatora stoi wóz
meblowy, który wkrótce wyjeżdża za bramę wraz z towarzyszącym mu osobowym
autem. To wyjazd z miasta najwyższego przedstawiciela władz carskich – ucieczka
i pozostawienie Kalisza na łup Niemców i nieznany los.
Następująca po
tym gwałtownie wiadomość o mobilizacji i tumulcie w mieście stanowi
artystycznie ciekawy kontrast, ale grozy nie budzi. Opis tumultu ograniczyła
bowiem pisarka do krzyku jednej z kobiet przebiegającej pod oknem To kiej ich mają brać? i wzmianki o
dzieciach, które biegną słysząc orkiestrę wojskową. Tu autorka przerywa opis
wydarzeń kaliskich, wprowadzając rozdział ukazujący trudną drogę Agnisi i
Marcina, którzy wracają do kraju, by walczyć o Polskę. Gdy następnie akcja
powraca do Kalińca, Dąbrowska podkreśla silnie zapatrywania pani Barbary
przekonanej, że skoro już jeden zaborca uciekł, to i drugi się nie ostoi,
a tu będzie Polska, po czym autorka ukazuje
nam pogodną niedzielę i poranny spacer bohaterów powieści po ulicy
Karolińskiej /tuż przed wejściem Niemców/, gdy mówi się o tym, jak
zorganizowano już samorząd miasta, które pozostanie terenem neutralnym, bo ani
Niemcy ani Rosjanie nie będą chcieli mieć
ruchawki na tyłach swych wojsk. Obie omówione wyżej sceny skupiają uwagę
czytelnika i budzą w nim nastrój optymizmu.
Opis
pierwszych strzałów, które następnej nocy docierają do uszu bohaterki utworu,
jest też odpowiednio stonowany. Obudzona nimi pani Barbara myśli najpierw, że
to kołdra zsuwa się z niej z szelestem, potem słyszy odgłos taki, jakby ktoś sypał groch na sztywną blachę, wreszcie ciężkie
kroki biegnące pędem z towarzyszeniem
jakby trajkotu dziecięcego wózeczka,
po czym febryczne gdakanie strzałów
lecących niby grad zaczęło brzmieć w coraz to innej stronie, jak ujadanie psa, który obiega dom.
Wszystkie te
gospodarcze porównania i smaczny sen pani Barbary po zakończeniu strzelaniny
odbierają omawianym wypadkom charakter wydarzeń budzących grozę. Nie robią też
większego wrażenia krótko zrelacjonowane opisy artyleryjskiego ostrzeliwania
miasta /bombardowania/, w czasie
którego pani Barbara wraz z innymi schodzi do piwnicy lub wraca na górę,
by gotować jedzenie, a wszyscy mieszkańcy, z których nikt w tym czasie nie
zginął, wzajemnie sobie pomagają. Groza wieje dopiero z obrazu ucieczki pani
Barbary. Mamy tu już nie tylko zasłyszane gdzieś relacje Julki, ale widzimy ją
samą i jej męża, jak wtaczają się do domu pani Barbary z tłumokiem rzeczy
uratowanych z własnego spalonego mieszkania. W pamięci pozostaje nam obraz
przepełnionej dorożki, o miejsce w której walczą ludzie, jadąc nawet po dwoje
na jej stopniach i rzucając swe tłumoki niemal na głowy pasażerów. Dąbrowska
ukazuje ludzi osmalonych ogniem często na pół ubranych, dzieci na ramionach
ojców idących pieszo. Olbrzymi eksodus ludzi wszystkich stanów i wieku. Autorka
notuje też, że gdzieś kona żydowskie dziecko, które wszyscy próbują ratować,
gdzieś ktoś spadł z wozu i dostał ataku konwulsji.
A tłem wszystkiego jest łuna i
dym spalonych domów i ogień coraz bliższy.
W
miarę oddalania się od Kalińca obraz grozy blednie. Łagodzi go gościnność
i życzliwość ludzka oraz postępowanie uczciwego Niemca Millera, który w
swym domu w Czarnówce /Kokanin/ daje schronienie uciekinierom i najpierw
nie może uwierzyć ich opowiadaniom o maltretowaniu cywilnej ludności, a
następnie przekonawszy się o prawdzie, odchorowuje dotkliwie poczucie hańby,
jaką okryli się jego rodacy. Ostatecznie więc czytelnik gotów jest niemal
uwierzyć, że to, co działo się w Kaliszu było tylko wynikiem nieobliczalnej
furii popadłego w szaleństwo niemieckiego majora.
Mimo różnych przeciwieństw
przeżycia głównej bohaterki też dalekie są od grozy i układają się dość
szczęśliwie, a ona sama dzielnie znosi swój los. Wstrząsający obraz Jadwigi
Barańskiej, która grając w filmie rolę Barbary rozpaczliwym gestem wyciągała
ręce błagając by zabrano ja do dzieci - to pomysł reżysera filmowej ekranizacji
Nocy i dni. Pani Barbara Dąbrowskiej
po filozoficznych rozmyślaniach w czasie podróży nad sensem życia poczuła się na koniec tak u siebie, jakby klekoczący wózek był przystanią, do której dążyła całe życie.
Końcowe słowa powieści: Niech wielmożna
pani się nie boi, konie idą na pamięć.
mają wydźwięk optymistyczny i symboliczny. Wierzymy, że wszystko dobrze się
skończy: pani Barbara dojedzie do dzieci, a pamięć straszliwych dni, jakie
przeżyło miasto, złagodzi fakt, ze tu
będzie Polska. Podsumowując to, co Dąbrowska powiedziała w
swej powieści na temat zburzenia Kalisza, trzeba jeszcze raz powtórzyć, że
zanotowała wszystkie ważniejsze wydarzenia, ale akcenty rozłożyła dowolnie,
zgodnie z prawem artysty.
Tyle o Nocach i dniach.
Z kolei
chciałabym zwrócić uwagę na szereg innych publikacji omawiających kaliski
sierpień, a więc najpierw na małą książeczkę zatytułowaną Wśród huku armat – wrażenia przeżyte
przez Zofię Hartmanową. Książeczka
ta została wydrukowana w Warszawie w roku 1914. Autorka jej nie była pisarką,
lecz aktorką, która w owym nieszczęsnym roku po raz drugi przyjechała do
Kalisza na gościnne występy i spędziła tu czas od maja do 18 września. Jak to
już zaznaczono w tytule, omawiana publikacja ma charakter osobistego pamiętnika.
Z tekstu jego możemy wywnioskować, że autorka była osobą wrażliwą, może
nieco egzaltowaną, nie związaną specjalnie
z Kaliszem i nie mającą żadnych związanych z miastem zahamowań, a przy tym
nie pozbawioną ambicji literackich.
Spróbujmy zestawić niektóre
fragmenty Nocy i dni z odpowiednimi fragmentami książeczki
Hartmanowej. W omówionym już opisie niedzielnego spaceru miejscowej
inteligencji wróżącej Kalińcowi po wejściu Niemców szczęśliwą przyszłość
wolnego neutralnego miasta, Dąbrowska uwzględniła jeden głos sceptyczny. To
adwokat Sielski zwrócił uwagę naczelnikowi zorganizowanej poprzedniego dnia
milicji:
- Czy pan wie, że kiedy my tu gadu-gadu, za
miastem gawiedź rabuje składy kolejowe? Przecież Moskale wypuścili
kryminalistów.
- Wysłałem już tam oddział
milicji – odpowiedział brunet z godnością.
Rozmowa potoczyła się spokojnie
dalej aż do momentu, gdy wuj Daniel uznał, że pora już pójść do cukierni, a
Anzelm pospieszył do biura załatwiać jakieś pilne interesy handlowe. A oto
jak to samo niedzielne przedpołudnie zapisało się w pamięci Hartmanowej:
W mieszkaniu zastałam kolegów, którzy
zaczęli opowiadać, że /…/ magazyny kolejowe
rabuje czerń. Wybiegłam co prędzej i znalazłam się w centrum miasta. Ujrzałam szary tłum złożony z kilku
setek ludzi prowadzących zrabowane rowery, niosących rozliczne paki, tobołki,
skrzynie z towarami, worki napełnione łupem. Ludzie ci osmaleni od dymu w
poszarpanej odzieży robili wrażenie bandytów. Patrzyłam bez lęku, lecz z
bezmiernym, bezgranicznym wstrętem i nieopisanym moralnym cierpieniem /…/. Była
to niedziela. Jedni wychodzili z kościołów, w których odbywały się nabożeństwa,
drudzy rabowali i rozbijali.
A oto inny fragment, nieco
wcześniejszy. Aleja Józefiny, czyli ulica Karolińska zaraz po wysadzeniu mostu
i spaleniu dworca, więc na kilka godzin przedtem, gdy spacerowała tam pani
Barbara i jej znajomi:
Ludzie biegali jak błędni w tę lub ową
stronę /…/. Widziałam kobiety z ludu, mieszkanki podmiejskie niosące w
fartuchach po kilkanaście butelek z wódką i spirytusem. Co wam to po tym –
zapytałam jednej. - A no co – odpowiedziała mi zuchwale – mieli wylać do
rynsztoka, to dobrze, że człowiek wypije – i pobiegła dalej zadowolona ze
zdobyczy.
W pierwszej chwili po
przeczytaniu tych opisów jesteśmy zaszokowani, podobnie jak ich autorka. Jeśli
jednak uświadomimy sobie jako tło przedstawionych scen wspomniane już
wysadzenie mostu odcinające Kalisz od reszty Królestwa, gmach dworca i magazyny
kolejowe w ogniu, zbliżanie się Niemców i nagłość tych wszystkich wydarzeń,
które wyciągnęły z łóżek mieszkańców miasta jeszcze przed upływem dwudziestu
czterech godzin od wypowiedzenia wojny; jeśli przypomnimy brak legalnej władzy,
gdyż Rosjanie uciekli, a sprawnie zorganizowany samorząd nie zdążył
jeszcze wymusić posłuszeństwa – to reakcja tłumu i bezsilność milicji /czyli
„panów z opaskami na rękawach”/ wydają się nam całkiem zrozumiałe.
O rabunku magazynów kolejowych
wspomina też w swej Katastrofie kaliskiej
– kolejnej publikacji wspomnieniowej – szwagier autorki Nocy i dni – Józef Dąbrowski. Dodaje przy tym, że był to jedyny
rabunek, jaki w tym dniu zauważył, ale stwierdza również, że niektórzy
przedstawiciele inteligencji stali obok dworca i kupowali po tańszej cenie
skradzione towary. Dąbrowski opisuje dalej wkraczanie do Kalisza wojsk
niemieckich, które odbywało się kolejnymi etapami. Oto odpowiednie fragmenty
jego wspomnień:
Do miasta ułani zbliżyli się około godziny
drugiej /po południu – HS/. Od patrolu oddzieliło się dwóch jeźdźców, którzy
wyciągniętym kłusem ruszyli ulicą. Koło szpitala pozostał jeden z nich, a drugi
wypuściwszy kania galopem, blady jak trup, pędem przebiegł ulicą Wrocławską i
zawróciwszy konia przed cukiernią „Schaub i Kozłowski” wolniej już ruszył z
powrotem do oczekującego go przy szpitalu towarzysza. Galopującemu
jeźdźcowi towarzyszyły okrzyki tłumów: „Wiwat! Lebe hoch”, to znowu „Bydło!
Milczeć!” to znów „Czołem”, a wśród tej dysharmonii najsprzeczniejszych uczuć
względem siebie biedny zdobywca konwulsyjnie ściskając lancę i cugle rwał z
kopyta. Gdy podjeżdżał już z powrotem do szpitala, wytężone i z trudnością
skupione siły opuściły go. Koń szarpnięty munsztukiem potknął się, lanca
wypadła kalecząc lekko konia w szyję i sam ułan ciężko dysząc omal nie zwalił
się na ziemię. Podtrzymał go jednak towarzysz i kilku stojących w tym właśnie miejscu miasta strażaków.
Do konia wnet podeszło kilku Żydków, wyrażając kondolencje głaskaniem.
Nastąpiła potem nieco teatralna
scena kapitulacji miasta i wręczenia jego kluczy zażenowanemu tym młodziutkiemu
lejtnantowi, który wezwał do siebie prezydenta na rozmowę. Następnie cały
patrol wraz z prezydentem przejechał wśród przyjaznych okrzyków niemal całe
miasto.
A oto dalszy przebieg wypadków w
relacji Dąbrowskiego:
W jakieś pół
godziny po ułanach ukazało się w mieście kilku piechurów pruskich na rowerach. Niemniejsze
owacje ich spotkały tym bardziej, że niemal wszyscy byli Polakami. Okrzyki
„Czołem”, które całkowicie pokryły kilka „Mouen/Morgen/”, roznieciły wręcz
entuzjazm. Okazało się, że wszyscy są landwerzystami rezerwy dopiero powołanymi
pod broń, a pochodzą z ostrzeszowskiego. Siedząc na rowerach całkowicie
szarzy, z karabinami zarzuconymi na plecy, robili oni wrażenie raczej
sportowców i myśliwców niż żołnierzy. Przybyło ich w bardzo krótkim czasie do 30, a obejrzawszy miasto w
rozmaitych kierunkach i założywszy /zdaje się/ aparat telegrafu iskrowego na
Tyńcu, niemal wszyscy zebrali się w Rynku w popularnym barze Masła, gdzie
wespół ze strażakami odgrywającymi rolę gospodarzy raczyli się piwem. Rozmowa
szła wyłącznie niemal po polsku, nawet żołnierze niemieccy naginali swój język.
Miasto tymczasem trwało wciąż w
oczekiwaniu. Na ulicach panował „nastrój świąteczny”. Mieszkańcy odetchnęli po
strasznej poprzedniej nocy pełnej paniki.
Dobrze już po
dwunastej /…/ na szosie skalmierzyckiej warta milicji usłyszała odgłos
miarowych kroków. Była to kompania 155 pułku piechoty pod dowództwem kapitanów
– zapowiedź głównych sił /…/. Po dwunastej i pół przybył batalion piechoty z
Preuskerem.
Przy wchodzeniu do miasta Niemcy
dwukrotnie zażądali milicjanta jako przewodnika i prowadzili go w
otoczeniu żołnierzy i podoficera idącego z tyłu z rewolwerem gotowym do strzału.
Przed ratuszem odbyła się charakterystyczna rozmowa majora z prezydentem:
- Obejmuję
miasto w imieniu Jego Cesarskiej Mości Cesarza Niemiec. Za spokój i
porządek odpowiada pan głową. Jakie macie pomieszczenie dla wojska?
- Koszary –
rzucił krótko Bukowiński – a dla komendy i oficerów zarezerwowano lokale w
hotelu Europejskim.
- Koszary! fűr Schweine. Czy nie podminowane? /…/
Już koło
czwartej rano gdy wracały ostatnie warty milicyjne /…/ nadciągnęły
kartaczownice konwojowane przez półszwadron ułanów. „Czołem panowie!” powitał
po polsku jadący na przedzie oficer, salutując stojących na trotuarze. „Czołem!”
– odkrzyknięto ochoczo.
Tyle Dąbrowski. Przyjrzyjmy się z
kolei, jak wkroczenie Niemców do Kalisza utrwaliło się w pamięci
Hartmanowej:
O czwartej po południu ktoś wpadł z krzykiem
„Niemcy idą!”. Czułam, że blednę, ale się opanowałam, włożyłam kapelusz i
poszłam na ich spotkanie. Na ulicach panował gwar i ruch nie do opisania. Cała
ludność Kalisza wyległa z najdalszych zakątków. /…/ Straż ogniowa i milicja
starały się utrzymać porządek, lecz było to niemożliwe. Tłumy zalegały chodniki
i środki ulic. Dzień był piękny, jasny, złocisty… Słońce darzyło promieniami
swymi całe to nieszczęście już rozpoczęte, a mające wkrótce przybrać tak
olbrzymie rozmiary!
Szłam razem z tłumem na ulicę Wrocławską –
bo tą ulicą od spalonej stacji mieli wejść Niemcy. Miałam wrażenie, że to jakaś
potworna zmora tłocząca mi piersi. Rozglądając się trwożnie dookoła siebie,
widziałam wśród tłumów bardzo wiele twarzy spokojnych – uśmiechniętych. Masy te
sprawiały wrażenie, że idą na spotkanie czegoś, czego się spodziewały, czego
może skrycie pragnęły… a dodać należy, że tłumy mówiły przeważnie żydowskim
żargonem lub językiem niemieckim.
Gdzieniegdzie spotykało się grono
szepczących po polsku, powtarzano sobie słowa prezydenta zapewniające, że nic
złego stać się nie może spokojnym mieszkańcom, tylko trzeba po przybyciu
Niemców ściśle stosować się do ich rozkazów, zachować spokój i umiar.
Idąc dalej spotkałam kilku znajomych,
spojrzeli na mnie zdziwieni: - „Pani nie uciekła?” – „Nie miałam za co –
odrzekłam – może jeszcze będziemy grać”. Uśmiechnęli się pobłażliwie. /…/
Zostałam sama, chciałam się zbliżyć do
stacji, lecz odepchnęła mnie fala ludzi powiększająca się co chwila, doszłam do
kamiennego mostu na Wrocławskiej, zegar na wieży wybił szóstą. W parę minut
potem usłyszeliśmy głosy z dala:
- „Jadą, jadą!”
Nie, to tylko jeden na rowerze przeleciał wśród
tłumu /…/ i odjechał /…/ w stronę dworca.
W pół godziny później usłyszałam trąbkę i
głuchy głos warczących bębnów. Milicja rozsunęła publiczność, a środkiem
zaczęła iść pruska piechota szaro umundurowana. Mówili, że to pułk 105. Między
jedną partią a drugą jechał konno Preusker. Wysoki, szczupły blondyn z twarzą o
ostrym, wstrętnym wyrazie z monoklem w oku jak zresztą wszyscy oficerowie,
którzy go otaczali. Wszyscy oni oprócz Preuskera przyglądali się ładnym paniom.
– „To Preusker, komendant – objaśniano”. Wtem rozległ się wśród tłumów okrzyk:
„Hoch! Hoch Wilhelm II” i kilka młodych Żydówek rzuciło kwiaty na orszak
Preuskera. Oficerowie zatrzymali się mile zdziwieni i salutowali tłumom.
Spokojna i rzeczowa relacja
Starczewskiego, historyka i dziennikarza, notuje kolejne etapy
wkraczania Niemców. Hartmanowa ma
w pamięci tylko wjazd Preuskera, jego sztabu i głównych sił. Buduje
świadomie – lub na skutek pomieszania różnych faktów – literacki obraz o silnym
zabarwieniu uczuciowym i gwałtownym podkreślaniu kontrastów. Wspomina, że
działo się to o godzinie szóstej po południu /czyli równo w dwadzieścia cztery
godziny od wypowiedzenia wojny, jak to zapowiadali Niemcy/, choć większość
relacji mówi o wejściu do Kalisza głównych sił niemieckich nocą. Błędnie też
określa kolejny numer pułku /105 zamiast 155/.
Po zapoznaniu się z relacjami
Dąbrowskiego radosne powitanie Niemców już nas tak bardzo nie razi. Pamiętajmy
zresztą, ze w Kaliszu było wielu fabrykantów niemieckich i jasne jest, że chętniej
widzieli władzę w rękach rodaków niż Rosjan. Podobnie postępowali Żydzi, którzy
w związku z Niemcami wróżyli sobie lepszy rozwój handlu. Jeśli zaś chodzi o
ludność polską, to trzeba przypomnieć sobie słowa pani Barbary „skoro jeden
zaborca odszedł, to i drugi się nie ostoi”, a także i to, że wobec
tworzenia się polskich sił zbrojnych przy boku Austrii mogli oni traktować
wojsko niemieckie jako armię sojuszniczą, tym bardziej, że w oddziałach
zajmujących Kalisz tylu było Polaków. Początkowa faza pobytu wojsk niemieckich
w Kaliszu miała też charakter aż nazbyt przyjacielski. Dąbrowski tak pisze
w swoich wspomnieniach:
Śmiało można powiedzieć, że nie było
kaliszanina, który obudziwszy się późno w dniu 3 sierpnia nie wybiegł na ulicę
bądź dla zasięgnięcia języka, bądź też choćby dla obejrzenia Prusaków. Wojsko,
w którym jak się okazało, była ogromna ilość Polaków z okolic Ostrowa, bratało
się z publicznością. Przyjacielskie rozmowy żołnierzy z mieszczanami były na
porządku dziennym. W cukierni Meyera kilku podoficerów rubasznie bawiło
publiczność dowcipami na temat bezkrwawego zdobycia miasta: „To szwinstwo, żeby
nam nie dali ani raz wystrzelić do nieprzyjaciela – twierdzi jakiś dobrze
odżywiony feldfebel. Jak taka wojna będzie, to niewesoło.” Na mostku Tynieckim
w parku, gdzie zebrało się sporo żołnierzy wolnych od służby, odbywa się
kompletny mityng. Na ulicach oglądanie Prusaków przybiera formy nieprzyzwoite.
Z wielką uwagą badają grubość sukna mundurów, guziki, oglądają buty – coś jak małpy w ogrodzie zoologicznym.
Pierwszymi ogólnikowymi
zarządzeniami Preuskera, który „prosi, by żołnierzom nie dokuczano gapiostwem”,
nikt się nie przejmuje. Pomimo zakazu przebywania na ulicach po 21, /o
którym wspomina Hartmanowa/ tłumy spacerowiczów do późnej nocy wykorzystują
piękną pogodę. Trwa nastrój świąteczny. Oczywiście nie obywa się bez alkoholu.
W restauracji hotelowej pije sztab wraz z kilkoma kaliskimi „bon –
vieveurami”, których pierwsze litery nazwisk notuje Dąbrowski, a „śladem sztabu
idą żołnierze”.
Oto odpowiedni fragment ze
wspomnień Hartmanowej dotyczący żołnierzy:
Częstowała ich czerń – czarny tłum –
kradzionym spirytusem i wódką /…/ chcąc ich pobłażliwiej do siebie usposobić.
Niestety! /…/ to właśnie wywołało pierwszą katastrofę, za którą poszły następne.
Zapici żołnierze krążyli po mieście, zapominając nawet wydanego hasła. Na
rogu Wrocławskiej i Rybnej, dwa krążące patrole nie mogąc się w ciemności
poznać, zaczęły strzelać do siebie. Na odgłos strzałów wybiegli z kwater
żołnierze /…/ i rozpoczęto bezładną strzelaninę /…/. Preusker orzekł, że
to mieszkańcy strzelali do żołnierzy. /…/ Zaczął się terror.
Pijaństwo żołnierzy i oficerów, o
którym mówi Hartmanowa, omawiają też inni autorzy kaliskich wspomnień. Przyczyn
tragedii podaje się więcej i dotąd głowią się nad nimi historycy. Zostawmy im
rozstrzygnięcie tych spraw i wyliczanie dalszych kolejnych aktów terroru.
Tu chciałabym tylko przytoczyć
kilka fragmentów, które w sposób obrazowy mogą nam przybliżyć klimat tamtych
dni tak, jak przeżywali je mieszkańcy miasta. Wróćmy więc znów do Dąbrowskiego:
Gdyśmy siadali do herbaty wieczornej, nagle
weszła przestraszona nieco służąca „Proszę państwa, mówili ludzie w sklepie, że
dziś w nocy Kozaki napadną na Kalisz i Niemców wyrzucą, czy nam się aby co nie
dostanie?”. Oczywiście uspakajamy ją
zapewnieniem, że nic podobnego stać się nie może. A jednak bodaj, czy nie było
to zapowiedzią katastrofy, która czekała nas tej nocy.
Chodzi o noc z 3 na 4 sierpnia,
której wypadki tak dalej relacjonuje autor:
Było już koło jedenastej. Aleja i Rynek były
pełne jeszcze spacerowiczów, gdy nagle siedząc przy biurku usłyszałem pojedynczy
wystrzał z rewolweru. Po jakichś 10 minutach, które upłynęły od owego
pojedynczego wystrzału nagle krzyk jakiś przeraźliwy i tupot nóg rozległ się w
Alei Józefiny jeszcze wypełnionej spacerującymi. Biegł oddziałek Prusaków z
kilkunastu żołnierzy złożony od strony parku ku Wrocławskiej, krzycząc na
publiczność, aby szła do domów /…/. Wszczął się popłoch/…/ Nagle od strony Wrocławskiej
grzechot karabinowego ognia rozległ się wśród ciszy, a tuż potem ze wszystkich
stron rozległy się salwy. Stojąc w oknie mieszkania widzę coś dziwnego.
Oddziałek, co niedawno spędził publiczność spotkał się z innym większym.
Przystanęli, słychać rozmowę urywaną, nerwową, pojedyncze wyrazy nie dają się
ułożyć w zdania. Wreszcie oba połączone oddziały rozsypują się w tyralierę prze
całą szerokość ulicy i zaczynają biec w stronę parku. Salwy tymczasem grzmią za
salwami, a w monotonię strzałów karabinowych wrzyna się trzask kartaczownic.
W Alei słychać metaliczny świst kul. Wkrótce
widzę tyralierów pruskich wracających z parku w nieładzie. Po chwili znów
wracają. Teraz strzelają w biegu. Widzę wyraźnie, że dzieje się z nimi coś
niesłychanego: wracają się w tył i w przód, zamykając Aleję. Strzelają na oślep.
Strzelanina z karabinów i kartaczownic trwa około dwudziestu minut, po
czym milknie. Słychać tylko kroki zapóźnionych przechodniów biegnących co tchu
do domu. W jakieś pół godziny znów salwy karabinowe, znów jakieś kilka minut
grają karabiny, wreszcie cichnie wszystko.
Zacytowany tekst w sposób plastyczny
ukazuje nam przerażenie Prusaków – którzy przypuszczali, że z dwu stron
nacierają na nich wojska rosyjskie – oraz zaskoczenie spokojnej ludności,
spośród której padło wiele ofiar. O losie tych ofiar, których ciała następnego
dnia zalegały na ulicach, mówią dwa następne fragmenty opowiadania, które także
trzeba tu przytoczyć. Otóż stróż jednego z kaliskich młynów, pełniąc owej nocy
dyżur, gdy usłyszał strzelaninę, dobijanie się do młyna i krzyki w języku
niemieckim, zgodnie z poprzednim rozkazem swego pryncypała, aby nie sprzeciwiał
się nowym władzom, otworzył bramę, potem zaś schronił się do stróżówki. Dopadli
go tam żołnierze i gdy zobaczyli, że ma rewolwer a w dodatku gwizdek na szyi,
nie zwracali uwagi na to, że pozwolenie na broń miał od Preuskera, lecz
wywlekli nieszczęśnika i trzech innych robotników na ulicę. Ustawili ich pod
murem, kazali podnieść ręce do góry i przygotować się do tego, że będą
rozstrzelani.
Oto relacja owego stróża, który
na szczęście ocalał.
Trzymam ja ręce do góry, a jakem pomyślał,
że już żony i dzieci nie obaczę, tom płakać zaczął. Widzę, a tu Miemcowi przede
mną strzelba w ręcach się trzęsie, też płacze. Raptem huk straszliwy się
rozległ. Coś mnie palnęło w gębę i głowę, coś w rękę, lecę na ziemię, koło mnie
wszyscy trzej, co ze mną byli. Ręka boli okrutnie, na jedno oko całkiem nie
widzę, drugim jeno patrzę, aż tu mnie Miemiec sztykiem w zadek żga. Ja tu już
udaję martwego. Odeszli. Ktoś za mną grzebał mi na plecach, grzebał, ja
nic, bom się bał strasznie, żeby Miemce
nie wrócili. Potem on grzebać przestał, a Miemce wracali, raz po raz kogoś koło
nas stawiali i zabijali. Ja wtedy tylko oko zamykałem. Możem to i omdlał
raz i drugi. Nie wiem. Rano dopiero patrzę, Miemców nie ma, jedzie ksiądz
Majewski w komży z Panem Bogiem. Podnoszę się i o poratowanie proszę.
A oto opis podobnych przeżyć
samego Dąbrowskiego, jakie miały miejsce na drugi dzień po owej nocnej
strzelaninie.
Koło pierwszej w południe, chcąc zasięgnąć
języka, wyszedłem z domu i skierowałem się na Główny Rynek. Plac był
absolutnie pusty, minąłem warty obrewidowany tylko przez jednego podejrzliwego
Ślązaka, a następnie widząc niemożliwość dostania się do apteki, dokąd miałem
wstąpić, powracam. Nagle słyszę znane mi dobrze „Halt”. Staję posłusznie.
Patrol złożony z trzech żołnierzy zmierza ku mnie. „Kommt!”. Oczywiście
podchodzę. Dwu żołnierzy po bokach, jeden prowadzi. Zimno mi się zrobiło, gdy
zatrzymaliśmy się pod murem Ratusza i ja znalazłem się obok trzech ciał
leżących w kałuży krwi, a przed oczami na słupie ratuszowym zobaczyłem krwawą
plamę mózgu z krwią zmieszanego. Obok mnie leży rozkraczony z twarzą ku
moim nogom wykręconą ze strasznym jakimś wyrazem spokoju znany mi akcyźnik Hoffman/…/ Całą siłę woli zużywam na
zapanowanie nad nerwami. „Hände hoch, Geben Sie die Woffen ab” woła żołdak
niewiele myśląc zapewne o niedorzeczności oddawania broni z podniesionymi
do góry rękami. „Nie jestem żołnierzem, z wami nie wojuję – jestem
Polakiem, a broni żadnej nie mam. Proszę sprawdzić” – rzucam twardo po niemiecku,
wszelkie wysiłki skierowując na to, ażeby zapanować nad sobą. Do wściekłości
doprowadza mnie nagle szkaplerz Częstochowskiej wyglądający zza kołnierza
munduru stojącego naprzeciwko żołnierza. – Rodak, ryngraf rycerza, żeby cię
cholera, lecą myśli podczas gdy łapa Prusaka błądzi po ubraniu, zostawiając na
bieli mej kamizelki ślad brudnego palucha. „Gehen Sie weiter” brzmi wreszcie
głęboki bierbas, który mi się głosikiem anioła wydał. /…/
Na drugi dzień w tym miejscu dwa nowe trupy
zobaczyłem. Moi rozmówcy nie dla wszystkich byli łaskawi.
W pierwszej wersji Katastrofy, której rękopis znajdował się
w kaliskim muzeum, łaskawość owych „rozmówców” została lepiej umotywowana. Otóż
na polecenie Dąbrowskiego żołnierz wyjął mu z kieszeni legitymację
dziennikarską, z której dowiedział się, że posiadacz ma specjalne
uprawnienia i to nie tylko na terenie Rosji i to zapewne odegrało rolę
decydującą o zwolnieniu go. W tekście drukowanym tego fragmentu nie ma. Jak już
wspomniałam, nie sądzę, by warto tu było przytaczać dalsze relacje Dąbrowskiego
dotyczące znanych wydarzeń, jak brania zakładników, maltretowania prezydenta i
urzędników miejskich, ostrzeliwanie miasta ogniem artyleryjskim i innych
powszechnie znanych ekscesach. Są to bowiem krótkie wzmianki o wartości faktograficznej
nie dającej jednak ani żywego obrazu literackiego, ani nie odtwarzające w
sposób bezpośredni własnych przeżyć autora, który zaraz w pierwszych dniach
tragedii wraz z innymi uciekinierami opuścił miasto.
Dłużej, bo aż do 18 września
przebywała w nim Hartmanowa. Oto jeden z jej opisów, który przybliża nam
straszliwą sytuację tych, którzy uciec nie mogli i oddaje także atmosferę dni,
a raczej godzin, gdy wydawało się, że nastanie wreszcie spokój.
W mieście zapanowały zupełne
ciemności!...
Spalono gazownię i składy nafty.
Ludzie siedzieli w mieszkaniach bez chleba,
kryli się w piwnicach. Żołdactwo plądrowało w dalszym ciągu, węsząc i
grożąc/…/. Z wielkim trudem i w śmiertelnej obawie byli ci, którzy
ośmielili się wyjść na miasto i zdobywali po pół bochenka chleba. Położenie
mieszkańców stawało się coraz rozpaczliwsze! Wieczorem zebraliśmy się u jednej
z koleżanek, a ponieważ zamieszkiwana przez nas oficyna znajdowała się w
ogrodzie teatru letniego, panowała tam cisza zupełna.
Myśli nasze obracały się w
błędnym kole……
„Dlaczegośmy nie uciekli wraz z innymi. Co
będzie dalej? Co się z nami stanie?... Pieniędzy nie mieliśmy wcale… głód
zaczął palić wnętrzności.
Położenie straszne bez wyjścia”.
Około dwunastej w nocy księżyc cudnie
oświetlił ogród. Ta słodka łagodna jasność, ta chwilowa drogocenna cisza odbijały
bezmiernie od przeżytych co tylko okrutnych wrażeń i koiły poszarpane nerwy.
Staliśmy niemi, tamując oddech.
Wtem coś zaczęło warczeć i trzeszczeć w
górze. To pewno aeroplan albo zeppelin. Podnieśliśmy ciekawie głowy. Nic… tylko
ten trzask nieustanny, aż tu naraz wokoło nas coś zaczęło padać … sypiąc
jak grad.
- Ależ to kule… kule lecą –
krzyknęłam.
- Uciekajcie – zawołał ktoś z
naszych /…/
Oprzytomniawszy uciekliśmy do pokoju na
parterze, a strzały ciągle się przybliżały. Niemcy szli Aleją strzelając do
okien i domów, padliśmy na podłogę, a kule wciąż waliły w ściany domu z
wściekłością.
Przedstawiłam obraz kaliskiego
sierpnia odtworzony przez dwoje autorów. Jakże jest różny. Dąbrowski – historyk
i dziennikarz napisał niemal współczesny reportaż. Dbał przy tym o przekazanie
jak największej ilości materiału i obiektywizm. Zanotował nawet pochlebne
zdanie o Preuskerze /to bardzo przyzwoity
człowiek/, jakie padło w pierwszym dniu pobytu w mieście złowrogiego
majora, którego ogół kaliszan uważał za sprawcę wszelkiego zła i zawsze
przedstawiał w najgorszym świetle. Między plastyczne opisy przebiegu wydarzeń
wplatał relacje innych świadków, prawie tak jakby korzystał z magnetofonu. Jego
pamiętnik jest doskonałym źródłem dla historyków, a korzystała też z niego
autorka Nocy i dni. Podkreślając
zalety Katastrofy trzeba jednak
zauważyć, że cechuje ją pewien chłód. Nie wywołuje emocji takich, jak
typowo kobiecy pamiętnik Hartmanowej. Umie ona zawsze ustawić siebie w centrum
każdej opisywanej sytuacji. Widzimy ją wtedy, gdy odważnie przebiega pod
kulami, jak i wtedy, gdy stoi załamana pod drzwiami piwnicy, bojąc się tam
wejść ze względu na tłok, zaduch i szczury. Dowiadujemy się też dzięki niej,
jak wyglądało życie w ocalałych domach.
Trzecia z kolei pozycja, którą
wypada się zająć, jest utworem w pełni literackim, któremu formę pamiętnika – i
to pamiętnika żołnierza niemieckiego – nadała tylko fantazja polskiego autora.
Jest to Złowrogi sierpień. Kalisz w
purpurze ognia i krwi – książka napisana przez Polaka pochodzącego z
Poznańskiego, Edmunda Mieczysława Starczewskiego. Została wydana w 1933 roku
staraniem „Ziemi Kaliskiej”, niestety bez bliższych wiadomości o autorze,
podobno historyku z wykształcenia, związanego z polskimi uczestnikami wydarzeń
sierpniowych wcielonymi do niemieckiej armii.
Już pierwsze zdania owego
rzekomego pamiętnika są wyrazem najbardziej zaborczych i antypolskich
haseł polityków niemieckich:
Przyszliśmy do was jako wasi odwieczni
wrogowie z przyłbicą spuszczoną. Przez otwory jej patrzymy na was oczami odwiecznej
nienawiści poczętej za waszych dawnych królów. Przyszliśmy wziąć odwet,
krwawą wykonać zemstę za wasze wypady. Za słupy graniczne na Odrze, za
rozdwojenie państwa krzyżackiego, za Grunwald, za Hołd Pruski /…/ Zemsta musi
być krwawa /…/ Dość mamy waszych dzieci wrzesińskich i wozów Drzymały /…/ Nad
nami orzeł czarny szeroko rozwija skrzydła. Pragnie objąć nimi domy wasze,
wasze łany, ziemię waszą, ona nam jest potrzebna /…/
Raz-dwa! Raz-dwa! /…/ Śladami geniuszów
wojny. Nasycić się rozlewem krwi i wreszcie światu całemu obwieścić
błogosławiony pokój. Zatwierdzić go dziesiątkami układów i hegemonią naszą na morzu
i lądzie /…/ I spocząć na laurach.
A oto fragment jednej z dalszych
stron:
Mieszkańcy miasta powołują się na konwencję
genewską, na humanitaryzm. Przyszliśmy do nich, ażeby faire l`histoire, zmienić
ukartowanie polityczne Europy. Nam bowiem słusznie należy się większy obszar
ziemi.
A oto jak domniemany pamiętnikarz
opisuje wrażenia związane z wkroczeniem do miasta:
Wróciły czujki. Przyniosły wieści, że
nieprzyjaciel opuścił miasto, że nastrój ludności spokojny. Trudno było
uwierzyć /…/ Spodziewaliśmy się wroga i kul, a tymczasem na nasze głowy
posypały się kwiaty. Rozlega się gromkie „Hoch” /…/ Czuliśmy się nieswojo. Nadając
sobie pozorny wygląd zwycięzców, czuliśmy, że ta buńczuczność ośmiesza nas.
Zapadła noc, niepokój wzrastał /…/ Preusker chciał działać, szukał pretekstu.
Pogrążył się w wizjach cudnej przyszłości. Ujrzał się po skończonej wojnie
otoczony przyjaciółmi, ozdobiony orderami jako ten, który pierwszy z
najpierwszych szedł torować drogę /…/ Zwycięzca! Bohater! Obudził się i ujrzał
szarą rzeczywistość. Plan dojrzał. Wyprowadzi
hufiec na bój. Poszły rozkazy. Zamknięty we wnętrzu ciasnego hotelu /…/ czekał.
Aż oto z dala , het gdzieś koło rogatki rozległ się strzał. Chwilę później strzał drugi. Znowu zaległa
cisza długa, aż w uszach dzwoniła /…/ Przerażała go ta cisza /…/ czyżby nie
zrozumiano rozkazów.
Potem żywiołowa wrzawa strzałów.
Jak z zacytowanego fragmentu
wynika, Starczewski całkiem inaczej widział początek kaliskiej tragedii i jej
główną przyczynę. Czy miał rację sądząc, że zburzenie miasta było zaplanowane i
sprowokowane? Nie rozstrzygnęli tej sprawy historycy i my jej nie rozstrzygniemy.
Przejdźmy zatem do omówienia
opisów dalszych wydarzeń. Niektóre z nich są odtworzone w sposób tak
rażący i drastyczny, że w ogóle nie nadają się do cytowania, niektóre rażą
patosem. Starczewskiego nie stać na umiar, który wiele lat później umiała
zastosować Nałkowska. Mimo wspomnianych braków część opisów „Złowrogiego
sierpnia” zwraca uwagę czytelnika żywym, realistycznym odtworzeniem biegu akcji
i autor wykazuje pewne literackie zdolności.
Plastycznie i szczególnie
okrutnie ukazane są sceny znęcania się nad Żydami.
No, Icek, czemu ty potrzebujesz kryć się przed
nami. Pójdź na światło. Ja tobie, Icek, nic nie zrobię, jeno mi powiedz,
czemu ty strzelasz do naszych! Czy my twój wróg? Powiedz. Łagodnie ja ciebie
proszę.
Po takiej przemowie przybijało się skulonego w kącie Żyda
bagnetem do ściany, uważając jednak, czy ów bagnet nie wszedł za głęboko i nie
stępił się.
Często dowiadujemy się też o
gwałceniu kobiet i młodziutkich dziewcząt. Autor opowiada na przykład o losie
takiej bardzo młodej Majteli Heiszrekówny /nazwisko chyba prawdziwe/, która,
gdy zabawiło się z nią kolejno pięciu kompanów, zabiła się przebijając
bagnetem. Ciało znaleziono później w wodzie.
A oto opisy podpalenia
poszczególnych domów, które rozpoczęto od dnia 7 sierpnia. Najpierw w sposób
uproszczony.
Hans rozwalał drzwi, Otto wywalał okno,
Werner wciskał słomę. Ja stanąłem na parapecie okna. Silne pchnięcie, ramy ustąpiły.
Weszliśmy wszyscy. Od góry „Precz Żydowico!” Kolba, bagnet, strzał. Bieganina w
górę i znowu drzwi. „Żydziaki, psiakrew”, „za nogi”, „oknem go”, „temu w łeb”,
„spokój”, „mordy zamknąć”, „wal w łeb”, „dobrze!” „Hallo Hans!” „Tu pierzyny!”.
Trzask, błysk, płomień. W porządku.
Przy tym systemie palenia
potrzebna była ponoć pomoc chłopów z okolicznych wsi, którym za wóz słomy obiecywano
możność zabrania takiej ilości dobytku ze spalonych domów, jaka się na ów wóz
po wyjęciu słomy zmieści. Pisze o tym Janusz Teodor Dybowski w Życiu bez liberii. A oto sposób udoskonalony, przy którym pomoc chłopów była
już niepotrzebna /przedstawiony znów przez Starczewskiego/.
Potem w sień i okna pierwszego piętra puszka
z materiałem wybuchowym. Ogień w mgnieniu oka obejmował cały parter i pierwsze
piętro. Metoda ułatwiona po pierwszych próbach podpalania domów wewnątrz przez
poszczególnych żołnierzy. Kobiety z rozpuszczonymi włosami, w koszulach
uciekały już przez płomienie ognia szalejące na klatce schodowej. Płonące, na pół
nagie, z dziećmi na rękach, uciekały jak szalone. Towarzyszył im świst kul.
Należy tu dodać, że jest to opis
podpalenia domu, w którym jeden z oficerów zapewnił kobietom bezpieczeństwo i
dlatego wiele z nich tam się schroniło. Trzeba także zacytować dalszy fragment
opowiadania, gdyż płonie już nie jeden dom, tylko cała ulica:
Dym obejmuje nas, napada gęsty, śmierdzący,
dusi zapachem skwierczących ciał, oszałamia zaduchem płonącej materii, wciska
się w oczy /…/. Wrzaski, krzyki, strzały i ten dym /…/ Cofamy się, uciekamy z
piekła. Odwrót zamknięty, wszędzie ogień.
Tyle Starczewski, a teraz
fragment ze wspomnień Hartmanowej:
/…/ przedarłam się przez tłumy, dotarłam do
rynku i znalazłam się wśród płomieni, żołdactwa i rozjuszonej tłuszczy. Płonęły
wszystkie kamienice wokoło rynku, wszędzie sklepy były rozgromione. Przed
sklepami stały olbrzymie wozy wojskowe, na które Niemcy ładowali ze sklepów co
lepsze, co miało większą wartość, a pozostałe rzucano tłumowi,
chwytającemu wszystko z brutalną chciwością. Prócz tego tłum sam plądrował sklepy,
z których go wyrzucano.
Gdy czytamy podobne opisy,
ogarnia nas zdumienie, jak mogło dojść do takich poczynań w bezbronnym
mieście na ogół życzliwie nastawionym do wchodzących wojsk. Jak mogli ludzie
ludziom gotować taki los. Starczewski tłumaczy, że ogromną rolę odegrał tu
manifestacyjny pogrzeb pierwszych kilku żołnierzy niemieckich, którzy w
zamieszaniu padli z rąk towarzyszy, lecz których uznano oficjalnie za
bestialsko pomordowanych przez mieszkańców.
Za życie tych żołnierzy musimy wziąć życie
podwójnej, potrójnej liczby wrogów - głosili oficerowie – a żołnierz najpierw
jest pionkiem, potem w ogniu walki zatraca człowieczeństwo. Cała sympatia, jaką
niektórzy z nas czuli dla nieszczęsnych mieszkańców, ustąpiła nienawiści.
Śmierć towarzyszy rozpętała w umysłach żołnierzy głuchą chęć odwetu /…/ Za naszą
cześć, za naszych bohaterów.
A w innym miejscu czytamy:
Nie było czasu na filozofię czynu. Czyn był
czynem, prostym wynikiem rozkazu. Szło się po prostu na wroga bez
zastanowienia, dla samego pragnienia krwi. Resztki fanatycznych pojęć o ludzkości,
o braterskim obowiązku, o hasłach ideowo-genewskich wypędzała ze słabych mózgów
wódka. Alkohol szczodrze wydzielany zagłuszył przedwojenne nawyczki do zdawania
sobie sprawy ze swych poczynań. Alkohol zaślepiał, mgłą zaciągał oczy /…/ W człowieku
zrywa się zwierzę, wszechwładny instynkt krwi /…/
Na co zresztą zdałby się opór. Za pierwszy
objaw nieposłuszeństwa kula w łeb. Czuwa wiernie nad tym pan feldfebel Oskar
Meiznel /…/
To są odczucia Niemców, ale wśród
żołnierzy jest wielu Polaków. Jeden z nich nazwiskiem Matlak strzela spokojnie,
ale lufa jego karabinu zawsze jest wyżej, niż trzeba.
Długo nie mogliśmy go zrozumieć. Był
przecież żołnierzem Jego Cesarskiej Mości, był obywatelem państwa niemieckiego.
Dopiero raz w nocy, gdy znużeni całodziennym uganianiem się po norach
żydowskich legliśmy na słomie, rozległ się w ciszy chrapliwy głos, ciężkie
westchnienia człowieka konającego, suche trzaskanie słomy. Wydawało nam się, że
ktoś koło nas umiera, rzęży /…/ ktoś jęczał, łkał, szeptał „Nie można Boże, nie
można tak. To moi, bracia moi”. Szept zmienił się w ciche syczenie i zamilkł.
Na drugi dzień podczas rannego apelu Ignacy
Matlak otrzymał natychmiastowy rozkaz udania się do Ostrowa do garnizonu /…/.
Denuncjował go Otto. Byli serdecznymi
przyjaciółmi.
A więc obok propagandy
wykorzystującej nawet szlachetne uczucia /miłość ojczyzny, przyjaźń,
koleżeństwo/, terror, strach a także stałe upojenie wódką i szałem walki oraz
chęć grabieży – to źródła , z których w naświetleniu Starczewskiego brało
początek okrutne zachowanie Niemców. Obraz ich jest odrażający. A jednak w
książce znajdujemy także taki fragment, który ukazuje nam „kaliskich zdobywców”
w nieco innym świetle.
Oto opowiadanie pana feldfebla, jednego z tych, którzy
najgorliwiej pilnowali, by skrupulatnie wykonywano najokrutniejsze rozkazy.
W poszukiwaniu najzręczniejszego
szpiega rosyjskiego nazwiskiem Poniatowski, szedł nocą wraz z przydzielonymi mu
dwoma żołnierzami przez ciemne przedmieścia. Po jakimś czasie postanowili
rozdzielić się, by w trójkę łatwiej objąć cały teren, przez który szpieg miał
przechodzić.
Szedłem – opowiada feldfebel – po cichu
przystawałem. Nic. Oparty o przydrożne drzewo stałem długo czekając na
gwizd, umówiony sygnał kolegów. Czułem, jak karabin opada coraz niżej. Byłem
zmęczony.
Nagle jakby przez sen doszedł mnie głos,
niby płacz cichy, niby kwilenie dziecka. Było to tuż, obok, pode mną. Ocknąłem
się momentalnie, odskoczyłem o krok z karabinem nastawionym. Rzuciłem pytanie
raz, drugi – nic. Zagroziłem strzelaniem – cisza. Zacząłem po omacku wodzić
bagnetem. Acha, to krzewy obok wierzby. Znowu zapytałem i znowu żadnej
odpowiedzi. Zniecierpliwiony już zacząłem systematycznie żgać bagnetem w krzew.
Wchodził miękko, nachylał gałązki. Cisnąłem silniej. Bagnet wszedł jakoś inaczej, ślizgał się w czymś, suwał…..
szarpnąłem. I znowu jęk silniejszy, przejmujący jakby budzenie się człowieka i
równocześnie cichy płacz dziecka. Poniatowski – przemknęło mi przez myśl.
Pchnąłem jeszcze raz bagnetem. Wyrwały się dwa straszne głosy: płacz dziecka i
bolesny krzyk kobiety…..
Ściągnąłem wartujących kolegów, wróciliśmy
do miasta.
Umilkł. Dokończenie znaliśmy. Widzieliśmy
dzisiaj. Na drodze pod miastem koło wierzby leżała nieżywa kobieta z przekłutym
brzuchem, do odsłoniętej piersi kurczowo przyciskała dziecko, małego trupka,
którego nie odcięta pępowina wskazywała, że urodziło się w nocy. Tam w krzakach,
z dala od swoich powstało życie nowe i w zarodku zostało stłumione. Feldfebel
milczał. Żołnierze poddali się wrażeniu. Wypełzła pozostała resztka
sentymentalizmu.
Stała się rzecz straszna i
żołnierze to odczuli. Trudno tu jednak w pełni winić samego sprawcę czynu. Był
sam w nocy na peryferiach wrogiego mu już teraz miasta. W ciemnościach nie
wiedział, skąd pochodzą dziwne dla niego głosy. Podejrzewał zasadzkę, nie
wiedział, co zrobił.
Jeżeli książka Starczewskiego
jest straszliwym oskarżeniem postępowania żołnierzy niemieckich, to jednak nie
tylko oni są winni kaliskim zbrodniom. Głównymi oskarżonymi są zabójcze dążenia
władz i wojna, która prowadzi do wynaturzenia człowieka. Przecież sam
domniemany pamiętnikarz był według autora spokojnym nauczycielem trochę
sentymentalnie podkochującym się w swej uczennicy, a potem odżegnywał się od
zwykłych ludzkich uczuć.
Przedstawiając fragmenty utworów
poświęconych kaliskiemu sierpniowi należy jeszcze wspomnieć o dość znanej
broszurze noszącej nieomal barokowy tytuł Na
zgliszczach Kalisza. Ku wiecznej
pamiątce pogromu teutońskiego, dokonanego przez Prusaków w sierpniu 1914 r., opracował naoczny
świadek W.Z.”. Nie jest to jednak jak cytowana poprzednio publikacja zbiór
wspomnień odtwarzający przeżycia autora, lecz praca o ambicjach
popularnonaukowych, stąd nie mieści się w zasadzie w granicach omawianego
przeze mnie tematu. W końcowej partii swych rozważań autor wystąpił jednak z
dość dziwnym projektem, aby przed odbudowaniem Kalisza postawić na jego gruzach
pomnik Preuskera, celem upamiętnienia jego nienawiści do Polaków i ugruntowania w nas wzajem podobnych uczuć
w stosunku do Prus. Nie sadzę, by
projekt ten sam autor traktował poważnie. Przypuszczam, że chodziło mu raczej o
efektowne zakończenie swej książeczki i umieszczenie w niej własnego
wiersza, który miał stanowić napis na pomniku. Wiersz ten, choć niezbyt udany,
jest jedyną znaną mi próbą uwiecznienia kaliskiej katastrofy w mowie wiązanej
przez naocznego świadka już w roku 1914. Może więc nam przybliżyć ówczesne
odczucia kaliszan.
W dniu 2-im sierpnia wstąpiłeś
hardy
W książęce mury prastarego grodu
I byłeś pewny, że Polak kark
twardy
Przed dobrodziejstwem „kultury
Zachodu”
Wnet zegnie chętnie. Lecz on
wciąż pamięta
Ciosy, co darły serce mu w
kawały,
On dobrze czuje te krzyżackie
pęta,
Co ducha jednak zdławić nie
umiały.
Więc choć cię Kalisz witać był
zmuszony,
Widząc w twem przyjściu Nemezys
dziejową,
On doświadczeniem wieków
nauczony,
Nie wierzył w pruskiej twej
wolności słowa.
I tyś tę wolność zaraz w krwi
zanurzył,
Tyś w rzędach idąc barbarzyńców
wzorem,
Czasy okrutne Neronów powtórzył,
Tyś swojem sercem znikczemniałem,
chorem
Zelżył kulturę. W swem
zezwierzęceniu
Nie folgowałeś starszemu wiekowi,
Dzieciom, kobietom, a w swem
zaślepieniu
Targnąłeś rękę przeciw
kościołowi.
Atylli uczniem oraz Kaliguli
A synem byłeś piekieł lucypera.
Pytano, czemuż nie posłano kuli
W pierś tę bez serca, w zimną
pierś Preuskera?
Boś jej nie godzien, za twe
niecne czyny
Tyś winien zginąć, jak mrą
nikczemnicy
Za swoich zbrodni dowiedzione
winy,
Boś ty zasłużył kary – szubienicy
/…/
Jak widać z omawianych utworów
ich autorzy różnie przedstawiali tragedię miasta i jej przyczyny. Częściowo
powodem tego może być nieznajomość tych lub innych faktów. Sądzę jednak, że
główną rolę grają tu różne osobowości twórców i ich różne, mniej lub bardziej
uświadomione zamierzenia.
Dąbrowski dążył do obiektywizmu i
możliwie szczegółowego odtworzenia wypadków. Hartmanowa, która najdłużej /aż do
18 września/ i najboleśniej przeżywała kaliskie piekło /tak ze względu na
nieomal beznadziejną sytuację osobistą jak i wrodzoną wrażliwość/, maluje
przede wszystkim własne wrażenia, chcąc się pozbyć wspomnień, wyrzucić je
niejako z siebie. Starczewski buduje po latach z zebranego materiału akt
oskarżenia przeciw Niemcom, demaskując ich stosunek do Polaków, okrucieństwo i
brak kultury. Piętnuje również zło, jakie niesie wojna. Nieznany autor
podpisujący się literami W.Z. pragnie ostrzec Polaków przed Niemcami. Za
głównego sprawcę kaliskiej tragedii oraz wcielenie pruskiej zaborczości i
okrucieństwa uważa on Preuskera i przypisuje mu nawet te zbrodnie, które działy
się w mieście wtedy, gdy dość wcześnie z niego odwołany major walczył już na
froncie zachodnim.
Jeszcze inaczej tragedię kaliską
będą przedstawiać autorzy utworów dla dzieci. Nie zapomną o celach
dydaktycznych i wychowawczych. Maria Buyno-Arctowa w swym opowiadaniu Zemsta głosi, że Polak nie mści się, że
wojna niekoniecznie musi ludzi deprawować, że straszną zbrodnią jest
bratobójstwo. Ukazuje to wszystko, opisując historię chłopca pozbawionego przez
Niemców domu i rodziny, a także zranionego przez jednego z nich i wyrzuconego
do rowu w stanie nieprzytomnym. Chłopiec ten odnaleziony przez chłopską rodzinę
odzyskał dzięki niej życie i po wyzdrowieniu ruszył samotnie do Warszawy szukać
krewnych, gdyż w Kaliszu nikogo z bliskich już nie znalazł. Autorka zręcznie
wplotła w tok głównej akcji fakty ukazujące rabowanie przez Niemców mieszkań,
maltretowanie ludności, ostrzeliwanie z armat bezbronnego miasta, a także
trzymanie paruset schwytanych mężczyzn pod grozą śmierci i inne ważne wydarzenia.
Opowiadanie to wydane w 1914 roku w Warszawie i „zaczytane na śmierć”
winno się wznowić w Kaliszu w oparciu o posiadany egzemplarz kserograficzny i
rozprowadzić wśród dzieci całego województwa kaliskiego i miasta.
Janina Broniewska w Historii
Toczonego Dziadka i Malowanej Babki /wyd. 1936 r./ ukazuje wydarzenia
kaliskiego sierpnia w formie rozmów, które prowadzą z sobą zabawki dziwiąc się,
że ludzie tyle mądrych rzeczy wymyślili,
a jednak nie zachowują się tak, jakby przystało na najmądrzejsze stworzenia.
Jest w tej książeczce mowa i o maszerujących wojskach, strzelaniu,
bombardowaniu, masowej ucieczce na wieś, gdzie jednak nie znaleziono normalnych
warunków życia:
Zaczęło się na drugi dzień po naszej
ucieczce z miasta. Nocy właściwie jakby nie było. Nie świeciło słońce ani nawet
księżyc, ale w pokoju było czerwono, jak byśmy mieszkali przy drzwiczkach
rozpalonego pieca. To paliło się nasze miasto –
- stwierdza Toczony Dziadek. O tym, jak
później wyglądał Kalisz, opowiada czepek należący do Babki małej Jasi –
właścicielki zabawek. Babka bowiem wybrała się po paru dniach na wyprawę, z
której wróciła z dużą kurą, bo ludzie wyjeżdżając
wypuścili na ulicę wszystko co żywe i
nawet kanarki wojują z wróblami, a koty wygrzewają się w popiele spalonych
domów. A oto fragment opowiadania babcinego czepka:
Kiedy weszliśmy z naszą panią do miasta,
było tam jeszcze ciszej niż w niedzielę. Jestem towarzyski lubię spotykać się z
innymi nakryciami ludzkich głów. Kłaniamy się wtedy sobie bardzo uprzejmie. Tym
razem w wymarłym jakby mieście nie spotkałem nikogo z moich znajomych. Domy
zmieniły się zupełnie. Straciły swoje nakrycia głowy zwane dachami. Były jakby
ślepe, nie miały bowiem szyb /…/ nie wiem, co się stało z tą wysoką wieżą
z zegarem, bo wcale jej nie ma. Weszliśmy z moją panią w środek Rynku. Na
próżno szukałem oszklonych wystaw, zawsze lubiłem się w nich przeglądać /…/
Nagle oniemiałem. Środkiem ulicy szło kilku panów z jakimiś żelaznymi rurami
/…/ na głowach tych maszerujących środkiem ulicy ludzi siedziały jakieś
śmieszne miseczki /…/ Na nasz widok nawet nie drgnęły. Panowie natomiast
zatrzymali się przed Babką i o coś ją pytali bardzo nieuprzejmie.
Po tym obrazie miasta
przeznaczonym dla dzieci warto zwrócić uwagę na to, jak autorzy ukazywali
zniszczony Kalisz w utworach przeznaczonych dla dorosłych. Wprawdzie z wyglądem
miasta już częściowo zapoznały nas cytowane dotąd fragmenty, ale wplecione
w tok wydarzeń nie zawsze dostatecznie się wyróżniały. Teraz
zainteresujemy się innymi szczegółami.
Przed wybuchem wojny Kalisz uchodził
powszechnie za jedno z najpiękniejszych miast Królestwa. Nazywano go „małą
Warszawką” lub „polską Wenecją”. Nie podobał się jednak wkraczającym doń
Niemcom. Za bardzo różnił się od małych schludnych miasteczek przygranicznych,
gdzie wszystko było równo wymierzone i do siebie podobne. Określali Kalisz jako
miasto Wschodu /według Starczewskiego/ i w tym już tkwiła nagana, gdyż w ich
pojęciu kultura była tylko na Zachodzie. Raziły żołnierzy zaułki, pasaże,
wąskie uliczki, wśród których można się zgubić, raził brud, szczególnie w
dzielnicy żydowskiej. Podziwiali za to wnętrza mieszkań zatłoczone, ale z
wystawionymi na wierzchu srebrami, złoconymi sztućcami, stylowymi meblami.
Brali z tego „drobiazgi – jakiś pierścionek, kolijkę – ot tak na pamiątkę”,
bo większe rzeczy ciążyły w plecakach. Oficerowie za to wysyłali wypchane
zdobyczą wozy przez Skalmierzyce do Ostrowa. Na drugi dzień po wkroczeniu wojsk
wygląd tych mieszkań zmienił się. Jeśli nawet nie zostały obrabowane, to
mieszkańcy pochowali co mogli. A miasto ? Oto dalszy obraz tego samego autora
przedstawiający sytuację w pierwszej połowie sierpnia:
Ulice Kalisza przedstawiają widok coraz
gorszy. Rozwleczone trupy mieszkańców walają się pod zamkniętymi bramami. Jęczą
ranni. Słoma, papier i odpadki wszelkiego rodzaju, kule, łuski karabinowe,
rozerwane jezdnie – oto widok Kalisza. Okno rzadko otworzy się, drzwi ustępują
pod siekierami. Wszędzie pusto, głucho. Miasto wygląda jakby wymarło po
przejściu strasznej dżumy.
Czasem chyłkiem przemknie się skurczona postać.
Czasem rozlegnie się krzyk,
wołanie jakby o pomoc.
Poza tym cisza.
Uzupełnieniem tego obrazu jest
wzmianka o wychudzonych psach, wyrudziałych kotach i obżartych szczurach.
A oto opis Hartmanowej z
pożegnalnego spaceru po mieście w dniu 17 września:
Posuwałam się z wolna tym krwawym szlakiem, przystając
co chwila… Tu stał taki wytworny dom, dziś w gruzach… tam na placu pałacyk
zrównany z ziemią, tu w Alei Józefiny wznosiły się całe rzędy kamienic,
dziś o chwiejących się okopconych murach, a największą grozę sytuacji
ilustrował Rynek zupełnie zbombardowany i spalony… Cisza panowała śmiertelna…
Straszna woń rozkładających się ciał ludzkich zatruwała powietrze wydobywające
się spod gruzów. Tu i ówdzie sterczały wśród ruin ręce i nogi. Patrząc na to
wszystko, można było rozpaczać, szaleć z bólu, złorzeczyć, przeklinać. Tę
cmentarną ciszę przerywał od czasu do czasu głuchy huk walących się murów i
znowu cicho, strasznie… okrutnie, beznadziejnie…
O tak, beznadziejnie… Istne kręgi
Dantejskiego piekła.
Tylko park – ten cudny park kaliski
ucierpiał niewiele. Kule postrącały wierzchołki
drzew najwyższych i zbombardowano cieplarnie, ale śliczne rośliny, klomby,
aleje i wspaniałe przepiękne róże ocalały i kwitły jak nigdy. Toteż nowy
komendant kasując nazwę Kalisz przemianował go na Rosastadt. Kalisz miał być
miastem róż.
Napis Rosastadt widniał na stacji
kolejowej.
Dokładniej niż Hartmanowa opisuje
Kalisz Dąbrowski, gdy w parę tygodni po swej ucieczce przyjechał do Kalisza.
Jest to jednak głównie wyliczanie kolejnych zniszczonych domów tak, że trudno
cały ten spis powtarzać. Zacytuję tylko krótkie fragmenty dla naszych celów
najodpowiedniejsze:
Plac św. Józefa ze sterczącym pośrodku
pomnikiem rosyjsko-pruskiej przyjaźni spustoszony całkowicie. Poza kirchą luterską
/kościołów św. Wojciecha i Stanisława – HS/ i przyległymi gmachami pojezuickimi
/dziś koszary/ wszystkie domy wypalone. Ponuro jakoś sterczą okopcone ściany
wewnątrz puste zupełnie. Kupa gruzów i popiołów, na czym resztki łóżek
żelaznych, drutów telefonicznych, ówdzie jakiś dziwaczny pogięty sprzęt
metalowy – to wszystko co zostało z mieszkań. Dawna loża masońska, dwupiętrowy
gmach z ładną kolumnadą na froncie – w ruinach. Z całej kolumnady sterczy jedna
kolumna /…/ Puste mury domów walą się raz po raz. Jakoż i widzę, stojąc obok
szyldwacha, jak chmura kurzu wznosi się wśród piekielnego łoskotu odzywającego
się echem głuchym w pustkowiu ruin, tego prawdziwego miasta – trupa, wali się
ściana któregoś domu na środek ulicy. „To już trzeci dziś” objaśnia mnie
łaskawie szyldwach.
Wreszcie ostatni obrazek przedstawiający
skutki niemieckich działań zanotowany przez Broniewską w książce Dziesięć serc czerwiennych, a odnoszący
się do roku 1918:
Wypalone centrum, domy straszydła z
powiewającą brzózką przy kominie zasianą przez wiatr. Słodkawym czadem
spalenizny pachnie Rynek i ulica Wrocławska. Tego zapachu nie spłukały deszcze,
nie przytłumiły śniegi, nie rozwiały wiatry, choć miasto spalili Niemcy na
początku wojny 1914 roku.
Maltretowanie ludności i zniszczenie
miasta doprowadziły – jak wiemy – do tego, że większość mieszkańców już w
pierwszych dniach sierpnia, mimo zakazu Preuskera, uciekła z Kalisza. Zajmijmy
się z kolei literackim obrazem takich ucieczek. Zacznę od Dąbrowskiej, która w
swoich utworach trzykrotnie wracała do tematów związanych z zagładą Kalisza.
Pierwszy z tych utworów to opowiadanie Rzemiennym
dyszlem, które już w 1914 roku drukował „Goniec Wieczorny”. Są to osobiste
wspomnienia pisarki, która na wieść o zbliżającej się wojnie przerwała pobyt
w Anglii i po różnych trudach podróży znalazła się w Kaliszu w domu matki
w dniu 31 lipca, czyli tuż przed wypowiedzeniem wojny. Przeżyła tu pierwszą
strzelaninę w nocy z trzeciego na czwartego sierpnia oraz cały następny dzień,
gdy wojsko weszło do miasta, na które potem padło
około siedemnastu szrapneli. Znała zarządzenie o kontrybucji i zapowiedź
dziesiątkowania ludności, jakie według jej określenia wydało to
zwierzę Preusker, ale już piątego sierpnia rano, gdy na Kalisz padł
pierwszy strzał artyleryjski wyjechała wraz z całą rodziną do Kokanina, by po
następnych pięciu dniach ruszyć dalej i wreszcie wylądować w Warszawie. Opis
tej wędrówki nie ma wydźwięku tragicznego. Opowiadanie jest przepełnione wiarą,
że to co się dzieje na świecie, to wielka
sprawa, która dla Polski w każdej chwili
w narodową przemienić się może i że wobec tego utrata domu, majątku, pozycji społecznej czy trudy
podróży nie liczą się. Tych trudów nie było zresztą tak wiele. Być włóczęgą i
tułaczem w Polsce nie najgorsza to
jeszcze dola. stwierdza pisarka i cieszy się pięknem polnych dróg i
polskiego krajobrazu. Opisuje bogate dwory otoczone pięknymi parkami i małe
dworki, gdzie goszczono uciekinierów bardzo serdecznie i mimo mnogości ludzi każdy miał co jeść i gdzie spać i mógł wypoczywać
dłuższy czas, a gdy już chciał jechać dalej, wyprawiano go własnymi końmi wraz
z ekwipunkiem potrzebnych rzeczy i żywności oraz informacjami dokąd jechać. Stłoczone
w Kaliszu na jednej furmance dwie rodziny /Szumskich i Gałczyńskich/ po kilku
dniach drogi i odpoczynku w różnych dworach dojeżdżają do Kutna/skąd już koleją
ruszono do Warszawy/ karetą bryczką i wozem pod rzeczy. Tak wyglądała ucieczka
ludzi znanych, zamożnych, z których każdy miał jakieś mniejsze lub większe
powiązania z okolicznymi dworami i którzy uciekali w porę, gdy wprawdzie wyjazd
z miasta był zakazany, ale żołnierze nie bardzo go przestrzegali.
Całkiem inaczej niż ucieczka
Dąbrowskiej i jej rodziny wyglądała ucieczka opisana przez Hartmanową.
Gdy bardziej przezorni mieszkańcy
jeszcze przed wejściem Niemców okupowali pociągi i uciekali, jej wydawało
się to „niemal śmieszne”, wierzyła w wysoką kulturę niemiecką i w to,
że w bezbronnym mieście wojsko zachowa się spokojnie. Roiła wraz z częścią
pozostałych kolegów o dalszych przedstawieniach, które zamierzali dawać do
końca miesiąca. Wysadzenie mostu kolejowego przecięło jedyną dla niej możliwość
ucieczki. Karetki, powozy, dorożki, furmanki i inne środki lokomocji drożały z
dnia na dzień, a ona nie miała pieniędzy. Tragiczne losy miasta,
wzrastający terror, niedożywienie sprawiły, że po pięciu tygodniach
pobytu w tych warunkach czuła, że „powoli zamiera”. Postanowiła się ratować.
Myśl o wydostaniu się z Kalisza zawładnęła nią gorączkowo. W dzień i w nocy
powtarzała:
Raczej śmierć w czasie ucieczki od kul lub z
głodu i wycieńczenia, ale aby dalej, aby dalej na wolności, aby nie w Kaliszu.
Wyszukała jakiegoś wiejskiego
chłopca, który obiecał przeprowadzić ją przez bród na Prośnie. Wraz z
grupką towarzyszy ubrana jak najbiedniej wyruszyła 18 września po południu
w czasie deszczu i przejmującego zimna w drogę do Warszawy. Na ulicy
Wrocławskiej zatrzymał ich pierwszy patrol, lecz gdy wytłumaczyli, że idą tylko
kawałek dalej po chleb i kartofle, puszczono ich wolno ostrzegając tylko, by wrócili
przed szóstą wieczorem. Ta sama historyjka o chlebie i kartoflach powtórzona
następnemu patrolowi omal nie zawiodła, gdyż mieszkająca tam kobieta
zdemaskowała uciekinierów.
A jakże po chleb. Przecie to przebrane
państwo, nie widzita. Widać uciekajom, a nas to zostawiajom Szwabom.
Perswazje Hartmanowej, że przecież my wam nic nie winni. uspokoiły
kobietę, a landszturmista Ślązak też pozwolił iść dalej. Doszli więc
wreszcie do rzeki. Prosna wezbrała i woda, gdy przechodzili przez bród, sięgała
im po pas. O jakimś przebraniu się nie było mowy. Nic na zmianę nie mieli. Za
to wcześniej przygotowani na ich przybycie gospodarze w Warszówce
przenocowali ich na słomie, nakarmili i osuszyli ich odzież nie przyjmując
za to wszystko żadnych pieniędzy. Dalszą drogę odbywali wynajętymi
furmankami od miasteczka do miasteczka. Było już o środki lokomocji
łatwiej, gdyż fala uciekinierów się skończyła. Jeszcze raz tylko zatrzymała ich
policja i wyratował znajomy z Kalisza strażnik. Poza tym jechali względnie
spokojnie. Deszcze jednak prawie bez przerwy padały. Brudni i przemoknięci
nie budzili zaufania w gospodach i hotelikach. Kazano im z góry płacić za każdą
szklankę gorącej wody do zaparzenia herbaty, dawano byle jakie noclegi.
Wreszcie przyjechali do Kościelska /prawdopodobnie był to Kościelec/, gdzie już
były wojska rosyjskie, nie stawiające przeszkód dalszej podróży. Zatrzymano ich
jednak przed pałacykiem właściciela. Oto ciekawa scena, która się tam
rozegrała:
Sam Jaśnie Pan wyszedł do nas w otoczeniu
służby i oficerów, zapytując skąd jedziemy. „Z Kalisza” odrzekłam. „No i co tam
teraz słychać?” zagadnął mnie Jaśnie
Pan. „Nadciągnęło nowe niemieckie wojsko. Kalisz ogłodzony, pogrążony w
ciemnościach” zaczęłam objaśniać. Nie podobało się to widocznie Jaśnie Panu, gdyż
przerwał mi, a zwracając się do służby rzekł „Ależ to nieprawda, przesada, oni
wszyscy tak opowiadają. To wylękniona hołota”. Popatrzył na nas z lekceważeniem
cofając się do pałacu i pozostawiając „hołotę” na deszczu i zziębniętą.
Na szczęście służba Jaśnie Pana
zajęła się uciekinierami i nakarmiła ich. Hartmanowa pisze jednak, że była tak
wyczerpana nerwowo i zmęczona, że nic do ust wziąć nie mogła. Na koniec
grupka uciekinierów dotarła do Kutna i po różnych perypetiach pociągiem
do Warszawy, gdzie znaleźli się 23 września. Kaliszanami zajął się tam
specjalny Komitet Obywatelski, ale Hartmanowa, ponieważ nie była stałą
mieszkanką miasta, pozostała na bruku. Na szczęście odnalazła dawną
znajomą i dała sobie radę. Opis tej ucieczki w zestawieniu z ucieczkami, o
których była mowa, jest ciekawym kontrastem. A bywały jeszcze inne wypadki.
Posłuchajmy znów Hartmanowej.
Jeden z kolegów – Kalinowski – dostał rodzaju
obłędu. Kopał rękoma jamy w ziemi, chcąc się w nich ukryć. Mówił bezładnie.
Wreszcie zerwał krzyż ze ściany, schował go do kieszeni, owinął się w kołdrę
i powiedział, że idzie do Warszawy. Próbowaliśmy go zatrzymać, zaczął
płakać wołając, że chcemy jego śmierci, po czym wpadł w gniew, prawie w furię …
i uciekł. Mówiono mi, że przedostał się szczęśliwie do Warszawy za sprawą
Opatrzności wcielonej w poczciwych ludzi.
O ile uciec z Kalisza było
trudno, o tyle dostać się doń w okresie, gdy Niemcy już się tam ustabilizowali,
było jeszcze trudniej. Nowi władcy, choć na razie zezwalali na pocztówki ukazujące
ruiny miasta, później pragnęli zburzony Kalisz ukryć przed oczami innych.
Doświadczył tego i uwiecznił w swych pamiętnikach znany aktor Ludwik Solski,
którego ukochana pani Ala wróciła do zburzonego miasta w odpowiednim czasie. Gdy
później pragnął za nią podążyć, nie pomogły ani legalne starania, ani dwukrotne
przebierania się to za niedołężnego starca, to za kolejarza. Zdemaskowano go i
wrócono z drogi za każdym razem. Nie należało za bardzo rozszyfrowywać
tajemnicy miasta, któremu nadano piękną nazwę Rosastadt lub Gardenstadt.
Tragedię miasta rozszyfrowała
jednak Maria Dąbrowska, gdy po drugiej wojnie światowej w Przygodach człowieka myślącego pisała o
tym, jak z oczami pełnymi łez bohaterowie jej książki patrzyli ze wzgórka w
Kokaninie na palące się miasto, a później, gdy piękne epitafium poświęcone
Kaliszowi zakończyła słowami:
Kalisz anno 1914 to nie była tylko zagłada
miasta przez nieobliczalną furię popadłego w szaleństwo niemieckiego majora. To
był znak zwiastujący koniec czasu oswojonego.
Rozpoczęłam swoje wypowiedzi od
uwag na temat utworu Marii Dąbrowskiej i słowami tej pisarki go kończę. Jest to
słuszne, gdyż nie tylko wprowadziła ona do wielkiej literatury sprawy
kaliskiego sierpnia, ale także powracała do tego tematu różnorodnie go opracowując,
a ostatecznie podniosła znaczenie kaliskich wydarzeń do rangi symbolu – znaku zwiastującego
przemianę w skomplikowanych dziejach świata.
Słuszne jednak wydaje się także
przypomnienie choćby we fragmentach odmiennych wypowiedzi przygotowanych przez
autorów małego lotu, posiadających jednak pewne zacięcie literackie, którzy
dłużej niż Dąbrowska przebywali w kaliskim piekle lub byli z nim ściśle
związani.
Wydaje mi się również, że
połączenie różnych wypowiedzi systemem swoistego kolażu w jedną całość sprzyjało
lepszemu odczuciu wydarzeń i atmosfery owych strasznych dni, a to przecież było
głównym celem mej pracy.
BIBLIOGRFIA TEKSTÓW
WYKORZYSTANYCH PRZEZ HALINĘ SUTARZEWICZ
[Zestawiła Anna Szurczak]
1.
J. Broniewska, Dziesięć
serc czerwiennych, Warszawa 1971.
2.
J. Broniewska, Historia
toczonego dziadka i malowanej babki, Warszawa 1936.
3.
M. Buyno-Arctowa, Zemsta:
opowiadanie z życia małego kaliszanina,
Warszawa [1914].
4.
M. Dąbrowska, Noce
i dnie, t. 4, Warszawa 1972.
5.
M. Dąbrowska, Przygody
człowieka myślącego, t. I. Warszawa 1974.
6.
M. Dąbrowska,
Rzemiennym dyszlem, w: Pisma
rozproszone, t. I., Kraków 1964.
7.
J. Dąbrowski, Katastrofa
kaliska: opowieść naocznego świadka, Warszawa 1914.
8.
J.T. Dybowski, Życie
bez liberii, w: „Ziemia Kaliska 1963, nr 10-20.
9 Z. Hartmanowa, Wśród huku armat: wrażenia przeżyte
przez Zofię Hartmanową, Warszawa 1914.
10. Krwawe dni Kalisza: opowiadanie naocznego
świadka: jednodniówka, 1914.
11. E.M.
Starczewski, Złowrogi sierpień 1914 r.
Kalisz 1933.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz